niedziela, 25 marca 2018

Padłeś? Powstań i idź dalej!

O Ekstremalnej Drodze Krzyżowej słyszałam już dawno. W zeszłym roku szedł na nią mój brat i tato. W tym coś Krzyś wspominał, że chce iść. A ja? Ciągle miałam mieszane uczucia, bo to jednak kawałek drogi i nie to co pielgrzymka, bo podobno bardziej wyczerpuje. A jeszcze znając mój grafik gdzie ja ją „upchnę”, żeby się udało. Jednak nasze plany a plany Boże czasem się rozmijają.



Tydzień przed EDK (10-11 luty) było regionalne spotkanie WMSu (Wolontariat Misyjny Salvator) w Bagnie i już przed nim zaczęłam się mocniej zastanawiać, żeby jednak rzeczywiście pójść i spróbować. A na regionalnym padło od kogoś pytanie kto idzie na EDK albo ma zamiar, wtedy głośno zdeklarowałam, że myślę, żeby się wybrać. Okazało się, że wybiera się grupa kilku osób. Ale Ci co są pewni, że idą, to na trasę czarną i mnie też na nią namawiają ale z racji, że w piątki pracuje w świetlicy środowiskowej do 20 to nie zdążyłabym na mszę. Więc oprócz argumentu, że raczej fizycznie nie dam rady, to doszedł jeszcze problem czasowy. Ale trasa żółta dalej w zasięgu ręki! Więc dopytuje znajomych kto się wybiera i szukam sobie towarzysza, bo jak to tak samotnie pokonać trasę 30 km! Choć wiem, że moi bracia myślą o wyjściu, no ale jednak jakiegoś towarzysza spośród grona przyjaciół warto mieć. Po którejś nie udanej próbie namówienia kogoś rezygnuje z szukania. Jednocześnie nadal się waham czy iść. Dlaczego? W piątek przed południem jadę na akcje z WMSu, później praca – 4 godziny z dziećmi co potrafi być męczące. Na drugi dzień na 10 rano zbiórka, 14:30 spotkanie w Trzebnicy i prosto z niego na Instytut, bo w końcu Noc Humanistów a ja pomagam w organizacji… Dodam, że impreza ta zazwyczaj kończy się ok 23 czasem i później, zależy od szybkości w posprzątaniu terenu. Plan napięty i ciągle ta myśl o EDKu. Jednak po raz kolejny, przemówił do mnie cytat, który często towarzyszy mi w moim życiu, że jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu to wszystko jest na swoim miejscu. Więc skoro mam czas na pracę, harcerstwo, uczelnie i inne spotkania służbowe lub mniej to i dla Niego muszę mieć czas. Po mimo że doba ma tylko 24 godziny. Dodatkowo przecież mam cały plecak intencji do zaniesienia i ofiarowania mu. A w trakcie tygodnia napisała do mnie Agata czy idę na żółtą trasę i czy mogę porobić tam zdjęcia. To był dla mnie taki głos Pana Boga, że mam wstać z wygodnej kanapy i się ruszyć, bo nie mam nic do stracenia.

I rzeczywiście zdecydowałam się, choć na trasę żółtą zapisałam się dopiero w czwartek… Gdy już byłam pewna, że nic i nikt mnie nie powstrzyma. Pogoda w piątek nie dopieszczała, wręcz zniechęcała do pójścia. A ja zamiast odpuścić czułam w sobie ogromny spokój i chęć tej niesamowitej drogi. Do domu wróciłam ok 20:20. Z racji warunków na trasie jechałam dużo wolniej niż zazwyczaj. Wiedziałam, że teraz mam chwile, żeby spakować to co potrzebuje, zrobić ciepłą herbatę, coś do przekąszenia i poczekać na mamę, która zawiezie mnie do Wrocławia. Wiedziałam też, że sama jazda autem może zająć nam dobre 40 min, więc jestem i tak spóźniona na mszę. Dodatkowo ostatnio moja mama choruje i na co dzień ja jej opatruje ranę. A wiedziałam, że powinnam to zrobić przed wyruszeniem w trasę, bo tego dnia nikt jej inny tego nie zrobił wcześniej i o tej porze już nie zrobi. Mama przepraszała mnie, że przez to się spóźnię na mszę ale jak to stwierdziłam, że Pan Jezus za to się nie obrazi i mi wybaczy. Nastawiałam też mamę, że raczej nie dojdę do Trzebnicy i będzie mnie ściągała z trasy, bo wątpię, że dam rade fizycznie. Powiedziała, że spoko tylko skutecznie mam dzwonić.

Do kościoła dojechałam z mamą jeszcze w trakcie mszy, dokładnie weszłyśmy do kościoła chwile przed Ojcze nasz. Więc mogłam jeszcze się chwile pomodlić z innymi uczestnikami, wysłuchać ważnych ogłoszeń organizacyjnych i dostać błogosławieństwo na trasę. Po mszy odebrałam „pakiet startowy”, kilka zdań wymieniłam z x. Aniołem i ruszyłam. Jeszcze udało mi się złapać moich braci. I tak zaczęła się najbardziej ekstremalna wędrówka w moim życiu. Początek - czułam się jak piórko które idzie. Pełna radości z tego, że tu jestem. To nie jest chyba normalne iść o godzinie 23 z uśmiechem na ustach gdy wieje wiatr, sypie śnieg i jest przeraźliwie zimno. Zastanawiałam się jaka będzie moja trasa. Co takiego się wydarzy? Czy coś mnie zaskoczy? Na samym początku rozważań pojawiły się cytaty z pisma mówiące o zawierzeniu wszystkich lęków Bogu. Każde słowo trafiało do mnie z podwójną mocą. Bo nie dotyczyło tylko tego co się dzieje w tej chwili na EDKu, ale też mojej obecnej sytuacji rodzinnej (o tym pewnie z czasem też napisze świadectwo ale to jeszcze trochę). Więc radość rozpierała mnie jeszcze bardziej. Trochę to dziwne, bo właśnie ruszam rozważać Drogę Krzyżową, drogę na której oddał za mnie życie mój Zbawiciel, a ja wewnętrznie czuje ogromną radość, ogromny pokój. Ale też ogromne zaufanie i miłość Boga. Może ta radość wynikała z tego, że posłuchałam Jego głosu i poszłam.
Do 2 stacji naszej drogi szłam z kijami (takie do nordic walkingu) w ręce, bo wzięłam je z domu na zaś, bo może się przydadzą. W pewnym momencie chciałam je założyć ale stwierdziłam, że nie, bo po co i nawet trochę pożałowałam, że je wzięłam. Jednak chwile po wyruszeniu z 2 stacji wywinęłam orła i nawet nie wiem kiedy znalazłam się na ziemi. To był znak, że nawierzchnia nie jest stabilna i warto jednak „odpalić napęd 4 nożny” w ten sposób przydały mi się kijki. Gdy zaraz znów traciłam równowagę ale dzięki kijom nie spotykałam się ponownie z ziemią byłam szczęśliwa, że je mam.

W okolicy 3 stacji zaczęło dopadać mnie zwątpienie nad dalszym sensem drogi. Bo idę i idę, dopiero trzecia stacja a ja już czuje zmęczenie. Powoli mój organizm czuje, że już trochę przeszedł. Zaczęła się powolna walka psychiczna nad dalszą wędrówką. To czego najbardziej się obawiałam. Jednocześnie przychodzi wewnętrzna motywacja. Nim wyjechałam z domu napisałam SMSa do Asi– mojej przyjaciółki, że właśnie zaraz ruszam w trasę i że oprócz intencji dotyczących mojej rodziny, będę Bogu dziękować za poznanie jej i jej rodziny i polecać ich Opatrzności. To była dla mnie motywacja dojścia do celu. Niby nie wiele. Ale w moim plecaku intencji oprócz mojej rodziny niosę rodzinę Asi. Ona o tym wie, więc Wrzesińska zbieraj się i idź. Padłaś? Powstań! I ulubiony motywator: upadałaś? To wstawaj, popraw koronę i idź dalej!

Z każdym krokiem przypominałam sobie za co jestem wdzięczna Panu Bogu, za kogo powinnam się jeszcze pomodlić, za kogo dziękować, za co przepraszać. Każdy krok to były setki moich myśli, chwil bycia w ciszy. Oprócz tysięcy myśli co miałam w głowie? Masę piosenek: „Co słychać w niebie Boże mój? Co słychać w niebie pośród chmur?”, „Szedłem kiedyś ścieżyną przez las”, „Maryjo śliczna Pani!” i wiele innych. Czasem całe utwory czasem tylko fragmenty. Z tych wszystkich myśli to chyba mogłaby powstać całkiem gruba książka.
Trasa od Psar do Wysokiego Kościoła nawet nie wiem kiedy zleciała. Po prostu się szło. Oczywiście podejście pod Wysoki Kościół było wręcz mordercze i dało nieźle w kość. No ale to w końcu Ekstremalna Droga Krzyżowa. Gdy doszłam do Wysokiego Kościoła przyszła myśl, że jeśli mam zrezygnować na trasie to to jest ostatni moment, później pola i tam będzie mamie ciężko mnie ściągnąć szczególnie w tych warunkach pogodowych. No ale do końca zostały dwie stacje. To już praktycznie ostatni etap drogi, więc nie ma co rezygnować! I z tą myślą poszłam dalej.

Z Wysokiego Kościoła wyszłam przez 4. Ciemno, wiatr wieje, śnieg nie sypie - chwilowo. Gdy już weszliśmy typowo w pola zaczęła się zabawa. Poczułam się jak alpinista. Śnieg momentami do połowy łydki – jak zapadniesz się w jakąś dziurę na drodze. Raz masz pod górkę a raz z górki. Wiatr wieje, okulary pełne pary, policzki marzną o innych częściach ciała nie wspomnę. Generalnie pogoda kijowa. Jedna z myśli – tą trasę można określić niczym trasę dla duchowych alpinistów! I chyba tylko ta duchowość i poczucie, że to ma większy sens motywował do dalszej drogi. Na którejś z górek poczułam jak silny wiatr powoduje, że lekko się przesuwam. W innym momencie trasy zdałam sobie sprawę, że ziemia jednak nie do końca zamarzła i pod tą warstwą śniegu momentami kryje się błoto wręcz z kałużami… Po raz kolejny doceniłam 4 nożny napęd i to, że czasem to kijki zapadały się na te 30 cm a nie moja noga. Tempo marszu momentalnie mi spadło, ale jaką ulgę poczułam gdy ujrzałam znany mi widok sadów trzebnickich i świadomość tego, że tu już za sekundę jest lasek bukowy! To znaczy, że już Trzebnica za rogiem i koniec trasy.

Wchodząc do lasku bukowego drugi raz straciłam równowagę i wylądowałam w puszystym śniegu. Lądowanie miękkie ale nie przyjemne. Gdy pierwszy raz upadłam zastanawiałam się czy upadnę także później. W końcu mój Mistrz podczas tej drogi upadł 3 razy pod ciężarem krzyża. W okolicy stacji siódmej idąc bezmyślnie za osobami przede mną, zabłądziliśmy lekko. Wtedy też pomyślałam, że to mój taki drugi upadek, bo w naszym życiu nie zawsze upadamy fizycznie ale czasem też błądzimy. Schodzimy z trasy, z której wyznaczył nam Pan Bóg i idziemy po swojemu. Na całe szczęście daleko nie zboczyliśmy, bo zaraz porządkowi zawrócili nas na poprawny kurs. A później drugi fizyczny upadek. Więc także miałam swoje 3 upadki. A na samym końcu trasy w Trzebnicy lekcję pokory i nie szukania drogi na skróty. Z racji, że chodziłam do Trzebnicy do szkoły przez 6 lat, znam ją dość dobrze. Więc zamiast iść tak jak wszyscy od stawów do bazyliki, stwierdziłam, że pójdę „skrótem” koło szkoły muzycznej, tyłem za orlikiem a następnie parkiem i już praktycznie jestem przy bazylice. Jednak dawno nie spacerowałam po Trzebnicy i gdy doszłam do miejsca gdzie miałam odbić w stronę skrótu okazało się, że jest to nie możliwe gdyż jest tam budowa jakiejś hali sportowej i przedszkola… Także była to kolejna lekcja od Pana Boga pokory i słuchania.

Pod Bazylikę doszłam ok 5:30 po ok sześciu godzinach drogi. Nie łatwej drogi, ale drogi pełnej lekcji, pokory, miłości i świadomości, że niby szłam sama ale On szedł ze mną. Wdzięczności, że nie znalazłam sobie towarzysza, bo rzeczywiście dzięki temu milczałam a nie rozmawiałam z kimś. Za dnia zdałam sobie sprawę, że w sumie EDK jeszcze dla mnie trwa. Tak, trasę 30 km przeszłam i ją skończyłam ale do chwili gdy pisze te słowa (niedziela wieczór) każdy krok przypomina mi o trasie. Każdy krok fizycznie mnie boli. Każdy krok jest okazją do ofiary go Bogu w przeróżnych intencjach. Okazją do zawierzania mu mojej ścieżki. Nie wiem ile jeszcze dni będę fizycznie czuć ból po tej trasie. Duchowo cieszę się, że poszłam. Że poczułam to wezwanie Szefa i go posłuchałam wychodząc ze sfery komfortu. Udowadniając sobie, że z Nim niemożliwe nie istnieje.
Każdemu zastanawiającemu się czy warto iść - polecam. Bo każdy co innego znajdzie na tej trasie, bo każdy z nas jest inny. A nasze drogi, mimo że tak podobne do siebie także są inne. Cel ten sam ale droga nie koniecznie. Gdyż mamy do pokonania problemy i trasę na miarę swoich możliwości. Ostatnio usłyszałam, że Bóg nie zdejmuje nam krzyża problemów ale umacnia nasze plecy do ich niesienia. I to od kilku miesięcy mocno czuje i każdemu życzę, by w najtrudniejszych chwilach swojego życia czuł Jego obecność, bo w końcu On tak nas umiłował, że oddał za nas życie.

Wrzesia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz